WIERSZE PRZEBRANE
Kartki, Białystok 1997
Redakcja i wstęp: Jerzy Nachiło
Rysunki: Katarzyna Wołkowycka
Projekt okładki: Krzysztof Kundzicz
Fotografia na czwartej stronie okładki: Michał Kość

Uzdrawiający niepokój (kilka uwag)
Tytuł tomu wierszy Artura Jana Szczęsnego: „Wiersze przebrane”, tylko z pozoru jest niewinny. Można go potraktować jako czysto techniczną wskazówkę, informację, że autor przedstawia czytelnikowi te wiersze, które uznał za najlepsze. Przeglądał swoją (pewnie pełną) szufladę i grymasił, i przebierał, aż wybrał. Warto zwrócić uwagę, że poprzedni tom miał tytuł „Wiersze wybrane”,
a przecież przebieranie to już wybór z wyboru. Wydaje się jednak, że autor już w tytule „coś” sygnalizuje, sugeruje dwuznaczność swoich wypowiedzi, bo przecież „przebierać” znaczy wybierać, ale również wkładać maskę,inny strój. Przebieramy się, gdy nie chcemy by nas poznano, gdy chcemy się ukryć. Uwaga! - zdaje się mówić autor, moje wiersze są proste, nie komplikuję składni, opowiadam o świecie, którego i ty doznajesz, ale uważaj, nie popełnij błędu, nie daj się nabrać, bo może jest inaczej niż ci się wydaje. W poetyckim, jakże sensualistycznym zapisie jest druga (metafizyczna?) warstwa.
W poprzednim tomie wierszy Szczęsnego niezwykle ważny był wiersz „Peneme”, świadectwo przekonania, że zadaniem człowieka jest wątpienie („łaska wątpienia”), zaglądanie pod podszewkę rzeczywistości, ciągłe sprawdzanie świata zmysłów i wartości, tak by zobaczyć go jasno w całej pięknej i okrutnej prawdzie. W wierszach, które mamy przed sobą, nastąpiła ewolucja, czy też może przesunięcie akcentów. W ostatnim wierszu (Imię - Łaska...) poeta pisze: „dziś umarły ptaki/ ziarno wznosi blade/ pączkujące owoce/ aż wreszcie świt/ ciężkie zwały deszczu/ i wiara/ pomimo wszystko jasny/ udrawiający/ niepokój”. Sceptyk zaczął wątpić w swój sceptycyzm, przestał być dla niego wartością a stał się dyspozycją w oglądzie świata. Narzędziem, a nie celem. Paradoksalnie, między wiarą a wątpieniem tworzy się dynamiczne napięcie: jestem i wierzę - więc wątpię, a zarazem wątpię - więc wierzę. Wierzę w sensowność świata, w miłość (bardzo ważny motyw tych wierszy), poezję, ale zarazem poddaję je w wątpliwość. Wierzę, więc patrzę sceptycznie, jestem sceptykiem, ale poszukuję wiary. Ta nieufność (przecież gotowa na przyjęcie wiary), to „przebranie”, maska, inny strój (przecież tak prawdziwe), są podstawowymi wyznacznikami światopoglądu poetyckiego Artura Jana Szczęsnego na wszystkich jego poziomach. Najtrudniej się przebrać za samego siebie i pozostać sobą. Mam niejasną intuicję, że ta dwoistość postaw jest przez samego autora w końcowych wierszach tomu sugerowana. P. Word i poeta „z pogranicza Francji i Burgundii” są niczym awers i rewers, światło i ciemność, wiara i sceptycyzm, słowo i oddech. P. Word (pan Słowo) stara się racjonalizować, a poeta: „uległ jej - swojej poezji/ i ciepło stało się dotykiem/ pagórki Owernii nabrzmiały jak piersi/ śródleśne jeziorka - ślady jej stóp” i pewnie dlatego wiersze Szczęsnego mimo (albo dzięki) swojemu sensualizmowi, swojej cielesności, są tak niepokojące i niejednoznaczne, choć niby oczywiste. Poeta (w masce P. Worda) łączy w jeden stop dwa niezgodne żywioły.
Nie piszę rozprawy krytyczno-literackiej lecz krótki wstęp, nie będę więc zajmował się opozycjami: słowo - oddech, imię - nazwa, rolą ironii w tej liryce, czy rozpatrywaniem znaczenia tak często pojawiającego się słowa biel, biały.
To zadanie dla egzegetów (jeśli się znajdą). Wyzwalając się z uprzęży obiektywizmu, chcę powiedzieć, że mnie się większość wierszy Artura Jana Szczęsnego po prostu podoba, nawet przy lekturze bezrefleksyjnej) są to po prostu interesujące (patrząc formalistycznie) zestawienia słów, na które reaguje się na początku emocjonalnie, racjonalizacja następuje później. A chyba to jest najważniejsze, żeby czytelnikowi wiersze się podobały.
Niech spodobają się i Tobie.
Jerzy Nachiło
Nazywam się sen
To właśnie ja rozwarstwiam
kryształ twojej głowy
przesuwam w twoich palcach
zetlałe obłoki
- A ja piję twoją krew
aż do granic jawy
cichego szaleństwa pełnych strachu źrenic
Wtedy koszę łąki i wokół rozlewa się
miód wyschniętych traw
spokój
Tylko oddech
słowa są mokre - zbyt długo brzmią
wiatr pierwszy wiatr
gorący jak przedwiośnie
suchy jak mróz
jak oddech
wyzwala czułość
zapomniany brak nazwy
tej nocy
ona bez spojrzeń i śniegu na wargach
prosta jak mleko
ciepła
to tylko oddech
nowy świat
zanim życie
wypełznie z oceanów
To wszystko
nic co byłoby zbyt proste -
modlitwa anioła
płonący węgiel
pot ziemi
powtórne ujęcie śmierci
rozkładu
wraz z nimi reszty
magicznych obrzędów
jest przecież niebo
w które patrzy
zjednoczona rodzina grzechu
i piekło które
widzi
w nieskończoności
(tej samej taśmy -
uśmiechniętej kolorami
ról masek kreacji)
to wszystko błyszczy między
biegunami zimna
które wędrowcy - ptaki ziemi
przywykli nazywać
konieczność
przeznaczenie
* * *
nie ma już dinozaurów
jest chłodny ciężar odpalanych godzin
są rude kości wyschnięte jak ziemia
żurawie które brzydzi widok
szkieletów liści
może to strach
ma wielkie oczy
a może to po prostu zwykłe
przerażenie
Jak oddech
to jedno co wiem
nie ma imienia które
tak prosto zdrobnić
prosto odwrócić
a jednak kiedy jesteśmy razem
kończą się papierosy
i widać
brak wzorów
chemicznych
bo książki
te wszystkie książki
zapomniały dat wydania i czytania
ich zatłuszczone okładki
są jednak zawsze białe
jak nasz lęk i oddech
jak my w końcu
kiedy już koniecznie musimy mówić
i kiedy już koniecznie musimy
pisać
Zapach powietrza, śniegu
teraz zbyt biały jest śnieg
zimny
i nieczytelny
płonie jak uwięziona rzeka
już wszystko jest proste
nie pytaj co
zapach powietrza śniegu
samotność?
tak ale to zbyt mało
uwolniony z płuc dym
kryształ
W Polsce (niedaleko od N.Y.)
tu jeszcze można prawie wszystkie dłonie
połączyć węzłem linii papilarnych
więc coraz trudniej o cichą noc
tu wciąż wariatka tańcem
modli się do boga
który jest prosty miłosierny
i twardy
tubylcy malują
swoje dzikie twarze
barwami świętej wojny
ulice są przejezdne
są teleturnieje
są ptaki żujące każdy nowy kęs
smaczny jak ziarno
to my podobno my
z prawdą w oczach
ze wszystkim co pachnie
jak atrament
i trotyl
coraz trudniej o cichą noc
w dzień rosną domy
jak sekwoje
tylko wosk zachował dar światła
można obejrzeć wszystkie dłonie
a wzrok nasz czysty i jasny
ostry i prawdziwy
jak kindżał
* * *
co słychać w kraju?
powszechne rozmowy
że jabłko pada
że pisklę piszczy
o lampę obija się mucha
naturalnej wielkości
pałace z płatków śniegu
szklane góry
z rozbitych butelek
kobiety odkurzają
i boją się zdrady
co jeszcze?
żal i skłonności
owadobójcze
i kwiaty które jak kiepskie knajpy
czynne do zmroku
chyba że są klienci
* * *
mówiła mu że krowa
łąka jak on
trwała i on -
jak spienione słodkie
mleko bo oni
jak łąka - drzwi otwarte nocą
kwitli jak noc
pod mostem czasami świat
był otwarty - oni
kwitli jak noc
jak róże
dwie róże
dwa brzegi świata
pod mostem
na dwie strony rzeki
spoglądali
Strzyga
Marii Joli
wybiega z domu i wita kosmitów
a ty myślisz że
wariatka nie poznaje ludzi
i że bonanza (taki serial)
słoiki z przyprawami
a to jest strzyga
nocny upiór który
ma ciągle białe sny
a nie ma
miejsca na twoją bladość
na twój czas i pieniądze
i całą tę tandetę
a to jest strzyga
patrzy w niebo
myśli
i wyje
Możliwości, programy
Zosia lubi jabłka
krągłe owoce
ciepłe jak słońce
nowe jak hamburger
zwykłe
Zosia uśmiecha się
bo to jest dobre
szuka
myśli
a jej pies pomaga
w życiu wszystkim kretom
śniło się że sen jest jak owoc
z opalonym ryjkiem
i liściastymi łapkami
i jeszcze Piotruś w czarnej trawie
szuka
myśli
trawa prostuje się jak gejzer
i wyłaniają się coraz to nowe
możliwości
programy
Jak świt
nie ma już nic
prawie nic
co byłoby białe
jak świt strumyk
wciąż roztrzaskują się gwiazdy
o ziemię
niedźwiedzie gubią sierść
warczą motory
odpada lakier
gdzieś kurz oblepia kopuły świątyń
ciężko toczy się sól do morza
spełniają się sny o żółtych zębach
gnije mięso
Święte ogniki
niebo w fiolecie i woskowym ogniu
jesteśmy obok - miękkie warstwy skóry
święte ogniki wypływają z nocy
podnosi się blask -
czas tłumaczony na nasze języki
to jasne oczy ciche jasne oczy
w niebo bijące pogańskie modlitwy
to wschód i zachód - wysmukłe topole
zgubione liście zgasłe aureole
Erotyk wg Św. Rafała
tak chyba staję się poetą
kiedy w mieszkaniu hula przeciąg
w sobie istotę i istnienie
odkrywam i ustrajam w cienie
bez ciała słów powietrza wody
bez ujmy dla czci i urody
rozwijam wtedy szpony myśli
a zwijam myśl że mi się nie śni
wciąż po mieszkaniu gna powietrze
i świat przegania z moich wspomnień
bo łatwo przegrać czego nie ma
jak łatwo stworzyć choćby życie
lecz chyba własnym ciałem myślę
że uciekają myśli wszystkie
i zgoła nic już nie zostało
tylko gnijące gołe ciało
Biel wg różnych świętych
myślałem kiedyś że cię nie ma
lecz byłaś w słynnej białej sukni
pokarbowanej twoim ciałem
jak w tych lekturach nie czytanych
i w nie przeżytych końcach świata
(biało się robi na myśl o tym)
A jeszcze bielej będzie potem
gdy nie zdeptane karaluchy
(bo trochę szkoda choć paskudne)
będą ci chrzęścić wprost do ucha
(lecz bardziej wstrętne gdy coś chrzęści
pod nogą która musi chodzić)
Podobnie biała jest namiętność
i żaden anioł nie zaręczy
że duża wódka z tego leczy
i chociaż źle tak blisko śmierci
to jeszcze gorzej blisko ludzi
gdy nie ma boga i oddechu
i białe grudy rzuca grudzień
* * *
białe obłoki czasy
białe
twarze i policzki
książki wiersze papier
cała ta cnota stepowa
pozwala nosić przejrzysty makijaż
z papieru wyobraźni chmur
lecz teraz milkną stepy brakuje powietrza
a poeci - patrz poeci - piszą
to znaczy
* * *
ci co znali siłę
i ci co znali się
stu lat było mało
by wiatrak stał się samochodem
a oni - pewni hazardziści - biali
jak pełnia
a oni wciąż wygrywają
otaczają ich sny zwierząt
tasują tafle
zimnej rzeki
ci co znali siłę
to oni w końcu wybrali
zwycięstwo
może tylko senną planetę
jednak dziś - z widokiem na stulecia
zdzierają skórę łuszczą twarz
jak słońce jak gwiazdy jak twarz
zdzierają światło zdzierają suknie
poznają inne niż te zużyte
zęby którymi
gryźli
* * *
pod mostem tego miasta
płyną ścieki i szczury
i stare buty i pamiętniki
a rzeka dość duża jest na to
* * *
najcelniej trafić to znaczy
zawahać się
a wtedy każdy strzał
jest nowy
i niecelny
rozstawiają tarcze
(nie skończone)
* * *
zmieniały się religie
a my wciąż biali
nie ślub to ani śnieg
ani śmierć
ani zmartwychwstanie
bo ludzie gdy nie mówią o sobie
nie istnieją
a jednak
bywają jak modlitwa
gdy jesteśmy obok siebie
wszystko jest dalej
Gra w klasy
nie umiałem grać w klasy
tak twierdziła matylda
miała sutki oczy pieniądze
dwadzieścia dziewięć lat
i umysł
on to sprawiał
że mogliśmy czytać mądre książki
i bawić się
w pracę
aż minęły lata i przyjaciele
poprosili mnie żebym
powiedział
jak było
a ja
nie
Na Kopcu na S.
było wysoko i bez TV
rosły drzewa i my
zmienialiśmy skóry
rodziliśmy dzieci wyobraźni
bo wokół był las jak z późnej bajki
słuchaliśmy oglądaliśmy
i przecież nic
(jak trudno to napisać)
się nie zmieniło
tylko my
a raczej nasze imiona
* * *
Ona mówi że
zakwitają liście
gotuje się zielona krew
nawet farby nabierają kolorów ziemi:
węgiel krzem tlen
mówi że noc jest krótka
i nigdy się nie powtarza
zbyt krótka na nienawiść
patrzę w oczy tak puste
że może w nich zamieszkać
tylko rozkosz
maluję seledynową krwią
dłonie i stopy
zbyt chłodne zbyt białe
na dotyk
Nic, sól
moje małe jest miłe
choć nie moje i nie małe
szalona jest rzeka
słońca
popatrz
oni dotykają się
ustami - nic sól
wspólne wagary
ucieczki
moje nie moje
dni minęły
jak stare domki z Doliny
są bliskie i ciche
* * *
chodziliśmy po polach
nie polach książki były jak dni otwarte
twoje włosy jak październik chłodne
i jędrne proste jak wyznania
te dni tak dalekie ciągle żyją w nas
ja i ty - jedno tak mało
a ziemia planeta wciąż opiekuńczo
wysyła pszczoły do kwiatów
i wciąż wśród owoców śpiewają słowiki
kończy się wiek XX
piękny jak las szumiący
wiatrem wodą oddechem
więc właśnie tym co w nas brzmiało
nim przyszedł silny naprawdę gruby
barman
Ulica przy murach
chodziliśmy po mokrym mieście
wieczorem choć nikt z nas
nie mógł wychodzić zbyt późno
to prawda lecz mokre miasto
płynęło w naszych żyłach
od Szpitalnej wzdłuż murów
aż do znudzenia
kiedy już mrok łączył chłodne ręce
patrzyliśmy na ciemniejące baszty
dopijając wino dopalając płomyki
na twarzach
śmieliśmy się jednak
ucieszeni sobą
mokrym miastem chłodnymi dłońmi
wilgocią oczu i asfaltu
zmiętym dniem
rodziły się zimne pocałunki
czasem przeleciał ptak
mroczny jak my i żywy
jak głos z kuchni
kiedy już w domu sączyła się
pomrukiem radia
jesień
Mówiąc
mówiąc ci o ostrych listkach
cierniowej korony
którą wyplata każdy ruch
znajomy
mówiąc o beczce soli
i ziarnie niechęci
nie mówię o całości
nic więcej
ponad częściową jedność
oraz oddalenie -
one są pewniejszym
brzemieniem
niż wiara w ciała
i liturgię słowa
której się trzeba uczyć
od nowa
dają nam przekonanie
że żyjemy dłużej
niż myśl o nas
nam służy
Późna jesień, brakuje słów
Basi
P. Word zanim poznał życie
słuchał trzasków czarnych płyt
podziwiał witraże chodził na spacery
ona miała na imię Słowiczek
(w każdym razie tak już zostało)
trzymali się za ręce chodzili
nad śmierdzącą rzekę a tam
pili piwo zimne piwo wśród wstającej mgły
latały sowy a oni dziwili się
skąd tu sowy i skąd się wzięli
później P. Word napisał:
gdy samiec będąc już pewny
granic swojego świata i swojej własności
zwraca się wreszcie ku samicy
znajduje jej oddanie
zasłużył przecież na nagrodę
co i ona rozumie
I pisał P. Word jeszcze długo
Czytam go późną jesienią brakuje słów
a oczy patrzą w zmieniający się
wernisaż horyzontu
gdzieś latają sowy śmierdzi rzeka
trawa jest mokra a na krętej ścieżce
czają się lepkie kałuże
Tymczasem Bóg - tak Bóg
poznaje kolejny kawał o księżach
i stwarza duże bydlęta
dla naszej jeszcze większej
miłości
* * *
życie jest jak taniec
parami w kółko
to samo
mawiał P. Word a jego oczy
wpełzały po smukłości łydek
coraz bardziej niedyskretne
on powoli całował stopy
by chłodnym językiem
podążyć za wzrokiem
potem brał w ramiona swój świat
i łamał jak opłatek
ona pachniała źródłem
i świątynią
chlebem i solą
ciepłem i ironią
* * *
z samego rana P. Word zdecydował
kolekcjonować motyle prenumerować prasę
branżową i czytać
broń boże pisać bo słowa
ciągle wychodziły mu te same a konstrukcje
i styl zawodziły
także kobiety którym poświęcał
uwagę i traktaty
pędziło tak życie - nowa trawa
na wiosnę tusz do rzęs
a latem białe żagle mijających dni
gorące i zmienne
teraz postanowił zaprzestać cytatów
a cytat dla niego był życiem jesienią
marchewką gwizdem czajnika futrem pandy
życie - postanowił - jest zbyt krótkie
na literaturę która jak słowik
zabija ciszę
* * *
wspominał dzieciństwo rozgrzane
szkołę klej na tornistrze tępe kredki
fioletowe winogrona przy starym domu
gdzie pewien zgred przez okno krzyczał
strach i zielone kolana
żartował - P. Word żartował
gdy mówił że śmierć zaczyna się za rogiem
że małe owocowe muszki wciskające się do nosa
gdy siedzisz na gruszy że plaża w Starych Juchach
z podskakującymi ciernikami że droga z Pieskowej Skały
kiedy spadł wielki ciepły mokry deszcz
jest jego jedyną drogą
wtedy żartował lubił śmiać się
iść pod prąd potoku wśród śmigających pstrągów
dotykać nóg w gładkich rajstopach
całować włosy i aksamit skóry
cenił Cortazara Wellsa Tolkiena
Mickiewicza Norwida o dziwo też
lecz wszyscy oni - żartował - nie znali tych słów
które on - P. Word - pokochał
i które daremnie starał się ocalić bo one
zmieniały się odchodziły z deszczem
Wśród Wikingów
kładła nogi na moich kolanach
miała na imię
miała długie buty
miała uśmiech czasami
miewała kaca
miała też dzieci i
kolegów którzy - zwykle smutni
(ale częściej pewni siebie)
- mieli czas
bywał więc dzień - historia
dzień - uśmiech
bywały daleko jak okręty
blisko jak morze
które zawsze jak buty jest
czyste i ze skóry
Miłość poety z pogranicza Francji i Burgundii
Poezja jego była ciepła
miękka jak łąka
dojrzała i czuła jak miłość
on był inny -
lubił śmiać się bezpiecznie
dotykać lubieżnie
opisywał zawsze wygrane bitwy
za pieniądze za gościnę za sławę
a jednak Baldwin d'Apres
(bo znamy jego imię)
uległ jej - swojej poezji
i ciepło stało się dotykiem
pagórki Owerni nabrzmiały jak piersi
śródleśne jeziorka - ślady jej stóp
wystrzeliwały jędrnie ku sklepieniu nieba
w jego wierszach
bez reszty pełnych żaru
i surowych jak nasienie
lecz poezja - jego miłość
tym była dalsza im bardziej
rozpoznawała siebie w jego oczach
bo za tymi oczami
nie rozpoznawała już nic
* * *
Imię - Łaska
to słońce wiatr deszcz
zboże
ciepło - zimno
piekło - niebo
szelest oczu
otwarte okno
chłód odpadających
z pajęczyny nieba
kończyn
dziś umarły ptaki
ziarno wznosi blade
pączkujące owoce
aż wreszcie świt
ciężkie zwały deszczu
i wiara
pomimo wszystko jasny
uzdrawiający
niepokój

==================================================================
|