WIERSZE WYBRANE
Zakłady Wydawnicze Versus, Białystok 1992
Opracownia graficzne: Artur Jan Szczęsny
Drukowany chyba w Grodnie a może w Baranowiczach metodą fotoskładu miał mieć lepszy papier, sztywne okładki i grzbiet...
Za sprawą niechlujności pewnego Polaka z Lidy ukazała się wersja pierwotna z błędami ortograficznymi i innymi. Tu wszystkie poprawione a wiersz zaczynający się słowami płyną latawce trochę przerobiony. Składają się nań wiersze, które pierwotnie miały się
ukazać w innych planowanych tomikach, zwłaszcza w „Lecz nie zrobisz tego”.

Jamais vu
zbudowałem dom ze słów
z nieobecności człowieka
nikt w nim nie zamieszka
zbyt chłodne są ściany
z pocałunków
zbudowałem dom i zamieszkałem w nim
noszę go od ściany do ściany
nie opuści mnie
i chyba nigdy się nie uwolnię
od pustki w jego granicach
wyglądam przez okna
wszystkie drogi proste
i coraz mniejsze wierzby
odchodzą ode mnie
aż po horyzont
* * *
nazywałem cię jak wszyscy
nie mogłem znaleźć innego imienia
nazywałem cię moim snem
oddałem ci resztę nocy
mój sen miał na imię jak ty
może dlatego nie mogłem zasnąć
przemykałem się przez wszystkie jego fazy
z otwartymi oczyma
boże
bądź ze mną
światło nad światłem w mojej naszej ciemności
uśmiechu który poświęcam wszystkim
a z którym nie chcę się rozstać
łzo ostatnia która jesteś przy mnie
ostatni nożu przed którym
strachu chcę uniknąć
bądź ze mną wiaro przecież nie moja
albo zostaw mi nic
do końca
Schody
wchodziliśmy osobno
z rękami na głowie
bo na te ręce trzeba uważać
z rękami na głowie
żeby nie odpadła
to dla naszego dobra
Schody II
wychodzilismy razem
trochę dziwne
że ktoś pamięta
to bylo już tak dawno
a my ciągle jeszcze
wychodzimy
Ucieczka
nie widzisz kiedy zaczynają pękać ściany
nie zrozumiesz, że stoją tylko z przyzwyczajenia
lecz upadną gdy odejdziesz
przedzierasz się przez lesiste wąwozy
z dala od ludzkich osad
przenikniety żywicą i ogniskowym dymem
nie widzisz pogoni
zacierasz jednak ślad bo wiesz
oni nie potrafią znieść samotności
idziesz coraz wyżej jak najbliżej nieba
podnosisz za sobą zdeptana trawę
rzucasz kamyk
odwracasz się i stajesz
w cztery oczy
ze swoim lustrzanym odbiciem
Najnormalniejszy
na tym najnormalniejszym ze światów
nie trudno przekroczyć normę
każdemu można to zarzucić
począwszy od boga - prototypu
może tylko śmierć
zdaje się tak samo
patrzeć w nasze oczy
że aż chciałoby się wątpić
w jej istnienie
Nie zrobisz tego
możesz odcedzić jeszcze więcej
z mojego spojrzenia
niż kadry wyświetlone migawką powieki
wyjmij moje oczy - nie są potrzebne
połącz łańcuchem nerwu
i używaj jako dziecięcej zabawki
potem odetnij mi wargi
dawno wyciekła z nich czułość
są bezużyteczne i doprawdy w złym guście
możesz uszczelnić nimi świat
żeby wiatry nie przestawiały kontynentów
zabierz mi też ręce
nie są zdolne sprostać swojemu przeznaczeniu
w dotychczasowej formie
a one jedne być może
przydałyby się rzeczywiście
mózgiem posmaruj skrzypiące osie
zleżałych światopoglądów
coś trzeba pokazać kosmicznym braciom
zniszcz świat który stworzyłem rozciągnięty
między marchołtem a salomonem
bo ciasno na tej planecie
zresztą widać że nie był
jak bóg przykazał
zauważ jeszcze że w tej wstrętnej mazi
były nagrane słowa wielokrotnie użyte
przez innych nawet całe zdania
myśli i obrazy
a potem otwórz sobie brzuch
i nadziej jelita farszem
pozyskanym z surowców wtórnych mego ciała
mógłbyś
lecz nie zrobisz tego
nie jesteś okrutny
Kastor i Polluks (śmierć Cezara)
wbiłeś więc swą zdardę
choć jesteśmy jednym
i jak ja umrzeć musisz -
umarłeś
więc nie żałuj
mojej śmierci bracie
chociaż zwykle żałują ci co już odeszli
wytocz więc zęby warg
ukształtuj słowa i kąsaj nimi
bezsilnie bo musisz jeszcze
uzupełnić świat o moje nieistnienie -
nieprzeniknione objęcie twoich mglistych źrenic
Tylko chmury
daleki brzeg za wilgotną bielą
która wpełza do oczu wylewa się z ciała
łączy fiolet wody i wierzchołki drzew
płynące po niebie
z cichym parskaniem koni
i budzącym się życiem
nie mogłem unieść tego oddalenia
mówiło do mnie ludzkim głosem
gdy wiatr przynosił echo dalekiego śmiechu
plusk roztrącanej wody
i śliski ciężar sieci
tylko chmury burzowe uczyły mnie ciszy
która wszystko zbliża
odwracałem się by bez lęku
ujrzeć kres świata
czeluść otwartych drzwi skąd wyszedłem
i dokąd nie będę mógł powrócić
Opada kurtyna
zastygł czas -
muliste powietrze oblepia drzewa
kładzie się wysoka trawa pod ciężarem chmur
spływa wyzwolenie z pierwszą falą nocy -
nim napiły się do syta rybne stawy
zastygają znowu w taflę lustra gwiazd
rozpala się powoli dom jak piec chlebowy
a gwar nasz choć przygasa nagle słychać wszędzie
bierzemy w ręce kromki i patrzymy na siebie
z niedowierzaniem bo nasz chleb z niewiary
w możliwość przetrwania bez boskiego ognia
już wieczór
cichnie senny pogwar miodnych uli
obok domu wolno kwitną fiołki
chmiel przycupnął zmęczony na tykach
aby rankiem z niebem się połączyć
jeszcze konie schną
rozwieszone na stajennym sznurze
ktoś zagasił kopcący knot
zygzak nietoperza rozciął mrok
opadła kurtyna nocy
Tętniące światło
jest coraz chłodniej i coraz kamienniej
odrapana twarz gipsowego anioła
migocze w lustrze poprzez mleczobiałą
zawiesinę godzin od stworzenia świata
ta gonitwa z myślami dookoła wiersza
póki forma czeka na swój knebel
jest jak biel której treść chciałbym wytłumaczyć
inaczej niż poprzez złożenie kolorów
posłuchaj pieśni żył i spróbuj zrozumieć
czym jest krew
Szybkie zamknięcie powiek
nie widziałem cię dłużej
niż trwa szybkie zamknięcie powiek
smak ostatnich sekretów wiary
zamknąłem drzwi
mimo pukania nie wpuszczam nikogo
słyszę oddech śpiących kontynentów
wszechobecny a tak niepozorny
że z nim będąc jestem tylko z sobą
razem mijamy godziny
nie widziałem cię chyba
patrzę na wszystkie ściany
i czytam blade prawa późnych dekalogów
o których nawet nie wiem
w jakim języku nalezy
ich przestrzegać
Aż sam się dziwisz
widzisz
nie tak trudno nie używac zaklęć
wystarczy tylko rzucić piach za siebie
słodycz zmieszana z powietrzem
zastępuje oddech i milkniesz
aż sam się dziwisz
temu co jest tobą
zapominasz
fakty barwy oddechy
uciekasz ale wiesz
twoje nogi ugrzęzną
jak skrzydła ptaka
gdy braknie powietrza
w najzimniejszej pustce
aż sam się dziwisz gdy patrzysz
na ciągle inny krajobraz
Nie zamykaj drzwi
nie zamykaj drzwi
bo kto źle ci życzy
i tak nie będzie pytać
czy chcesz
ani czy możesz
na chwilę oderwać się
od ważnych zajęć
nie zamykaj drzwi
bo to czasami jedyna droga
ucieczki
Widziałem kraj
nie wiem co będzie jutro lecz chyba to ważne
jak cegła połączy się z cegłą
w jakim języku będą płakać kobiety
widziałem kraj w którym
nie było żadnego dźwięku
usta podwały sobie wzajemną ciszę
widziałem kraj zimnych ogni i suchej wody
braku pór roku
i bezsilności czynionych cudów
jak to zwykle w raju
Ona jedyna
Janowi Budel
do kogo się modlę
jeśli zapomniałem słów modlitwy
i nawet siebie muszę wymyślac od nowa
nocą najbardziej widać biel
kwiat błyszczy gwiezdnym aromatem
cicho wylewa się ciemność
ona jedyna jest wieczna i niepowtarzalna
ona stwarza światło i wtedy nie widać
jej przemożnej siły
dlatego chyba nie mogę uwierzyć
we wszystkie twarze słonecznego filmu
w ich pewność konieczną
jak w trwanie źródła okresowej rzeki
Ptaki, latawce
wiedziałem że wystarczy abym tam się znalazł
machać skrzydłami i nie patrzeć w slońce
bo że jest blisko tylko się wydaje
lecz popatrzyłem i wtedy pojąłem
że nie mam skrzydeł a pola i miasta
z góry tak małe są zwykłej wielkości
ptaki latawce hafty na błękicie
są nam najbliższe i jak my bezwolnie
wszyte w ostateczną przestrzeń
która bez końca jest i bez początku
Wnętrze
więc zobaczyłeś wnętrze kamienia
nie wystarczyło ci wnętrze powietrza
a nawet dziwnie mokre wnętrze wody
stoisz pod drzewem teraz zetnij drzewo
ciekawe jak wygląda wnętrze życia
albo kuszące wnętrze jego braku
rozbiłeś kamień popatrz co zostało
przeczytaj także kilka starych wierszy
sam nie pomyślisz że dostrzegłeś wszystko
co mogłeś ujrzeć i co stworzyć mogłeś
Woskowe ognie
Andrzejowi Zawadzkiemu i pamięci pierwszych "Kartek"
odpadły z twarzy wodorosty ukradziono
kosze spod drzwi teraz jaśniej świecą dachy
odbitym od chmur blaskiem
woskowych ogni - już zgasły ekrany
puste są korytarze wygryzione przez
nie kończące się ucieczki i pościgi
oglądamy nadzieje - mają różne kształty
topnieją szyby jak pierwszy śnieg
rozlewa się noc
biała i miękka jak świt
Wspólnota
zimne pejzaże które łudziliśmy
mową zaklęć wiarą w nienaruszalne
granice nieba i płomienie ognisk
wpisanej w nie wspólnoty
jak ptaki w lot
i więźniowie w upływ czasu
mówiącej ich światłem
w groźnej ciszy bycia lękiem
pełne teraz rozkutego lodu
i drewnianych gmachów
zbudowaliśmy język który
zwiększa tylko oddalenie
Łzy Boga
łzy Boga są jak puste miejsca
niemal w zasięgu dotyku
który nazywamy szczęściem
ty i ja tak samo stoimy bezradni
przed nakrytym stołem który
już nas nie pojedna
opowiedzieliśmy sobie cały rok
zmienne pory dnia i nocy
mamy takie same twarze
za oknem szeleszczą liście
Syzyf
moje zaklecia umarły
wraz z wiarą
lecz ty mnie nie opuszczaj
i wybaw
od przewrotnych myśli
złośliwego filozofa
cieni zmarłych drzew
ciała
których puste oczodoły
przypominają o daremności zaklęć
i próśb
nawet o chwilę więcej
umierania
Zanim lawina
puste przestrzenie zupełnie wystygłe
w których zakrzepło podskórne życie
tu nawet chyba zabrakło powietrza
dla istot które mogły kiedyś latać
resztki ich ocalały powciskane w szpary
dziwnych budowli już bez przeznaczenia
choć może celem ich jest rzucanie cieni
w trudnym języku konstrukcji i słońca
teraz tych kodów nie da się odczytać
nim białą dłonią zetrze je lawina
której niestety nie sposób postrzymać
Purpurowe światła
może to dziwne że jeszcze piszę
dawno przeżyłem śmierć wieku
dopala się ostatnia świeczka
wosk kapie na podłogę
na dworcu ludzie mijają się
wpatrzeni w martwe twarze aniołów
odjeżdżają pociągi w każdym z nich ja
w oddali migoczą purpurowe światła
nikną
Alfabet
alfabet - tyle mogę cię nauczyć
na ścianie gonią się cienie
noc ty i ja
zaczniemy mówić jednym językiem
będziemy żyć w naszym raju który
nie będzie twój ani mój
tu możemy czekać na listy ze świata
listonosz już walczy z wiatrem
może i nam przyniesie znowu
prawdziwy świt za oknem
Każda kropla
spadają krople deszczu w każdej twoja twarz
malują na szybie błękitnooki ornament
wiatr nadyma szkło jak żagiel
płyniemy ponad miastem cicho nam i ciepło
tyka zegar sennie brzęczy mucha
ziemia przemierza wszechświat na uwięzi słońca
popiskują jaskółki w środku błotnej kuli
cienie na suficie toczą bój ze śmiercią
każda kropla gra saksofonowy nokturn
obejmuję cię mocno
i coraz ciszej
coraz dalej
nie ma nas
Może powiesz mi
prosto jest podać cenę
a jeszcze prościej nie
nazywać siebie
nie patrz więcej w lustro
nie patrz w nie proszę
bez potrzeby
może powiesz mi potem
że byłem dla ciebie tym
o czym chciałaś wiedzieć
i czego nie chciałaś
Nie ochronię słów
na próżno wyglądam przez okno
jesień przykryła je grubą warstwą kurzu
mogę teraz pisać palcem
co mi się tylko podoba
i tak nie ochronię słów
przed deszczem
tak samo kiedy powiesz do mnie
zostań
wejdziemy razem
w najbardziej pojedynczą
pewność
Jeśli odchodzisz
powiedz mi jeśli już musisz odejść
wiem późno nie czas na niecodzienność
już deszcz zamienia się z szeptu w wodę
i chwyta noc w swych dłoni mokrą ciemność
nie mów nic nie bierz dotyku wargom
opuść ten świat gdy nie zamieszkasz w nim
lecz teraz - to już nie wiersz - tak bardzo
tak bardzo wrastam w cień co obok drży
Z tej krainy
z tej krainy przyszedłem
ona nie istnieje
albo jest tak daleko
że nie słychać głosu
cienia umarłych dni
nie ma domu pod stuletnim drzewem
które ciągle rodzi winne jabłka
bardzo kwaśne się wydają dzisiaj
już nie mają ludzie z nich pożytku
choć w dolinę znoszą je jak dawniej
pada deszcz na rozgrzany asfalt
jakieś dzieci bawią się w kałużach
Ciemno, ciemniej
szkło kurz i mżawka ciemno jeszcze ciemniej
wciśnięte w rynnę rozmokłe gołębie
zerwany afisz w tkankę celulozy
chłonie treść ziemi i urodę wody
zaraz wyzuty z szarad alfabetu -
stanie się szary jak starta tablica
na której mokra zawiesina kredy -
nic już nie powie
ponad to czym jest
i ponad odcisk buta - nieomylny znak
że jednak nie tak dawno
ktoś tędy przechodził
powoli mokry beton połączył się z błotem
i jest już tylko jedność a poza tym nic
gdzieś w oddali przejechał samotny samochód
i para żółtych oczu błysnęła zza szyb
* * *
płyną latawce ale ciągle mokre
dymiące drzewa wyrastają z błota
matka cierpliwie kapotę zapina
żeby nie zmokła ni zziębła dziecina
dużo kościołów a każdy daleko
ślisko na drodze spod nogi ucieka
i ani stanąć ni się wziąć do biegu
oddycha ziemia porusza się niebo
ciężkie latawce lądują przed bramą
przy schodach błyszczy kłąb babiego lata
ciężarne chmury siadają na dachach
słowa modlitwy ciągle takie same
drzwi skrzypią matka spogląda na dłonie
i nic nie widzi przez szyby ściemnione
Chyba zabrakło
zabrakło chyba wytrwałości
powierzchnia rzeki marszczy się z uporem
liść figlarnie macha cienkim ogonkiem
a z nim całym drzewem
padają krople z nieba z ziemi rosną
uparte zielone budowle
bardzo ruchliwe są autostrady
i bóg je błogosławi
ktoś z nas na pewno
potrafi jeszcze zwyciężać
ktoś potrafi mieszać oceany
czytać w oczach każdej ryby własne słowa
chyba jednak zabrakło wytrwałości
słońce uśmiecha się poprzez powietrze
wciąż żyją ludzie i wciąż potrafią
ze zdumieniem poznawać swoje nagie ciała
* * *
Niebo zasypia, bo wszyscy anieli
Dawno do ziemi przytłoczeni wiekiem.
I monotonnie, w korytarzach z bieli,
Patrząc pod nogi dążą za człowiekiem.
Kto świat opuścił dla siebie stworzony,
Musi się zgodzić na szarość za oknem.
I może wierzyć, że to nieskończony
Obraz. Nie wrócisz... Płaczą szyby mokre.
To nie płacz niebios, lecz nie ma różnicy
Gdzie czyje miejsce... Kartki w kalendarzach
Milczą uparcie - na każdej stronicy
Gra harmonijka w rękach marynarza.
* * *
Nie żal jest tutaj i nie oddalenie,
Zza szyby widać, jak brzemienne róże
Tańczą z liżącym łodygi płomieniem
A dym i popiół unoszą ku górze
Strach - pozostał jeszcze,
Gdzie hałdy kurzu rodzą się po kątach
I gdzie nasiona ze wszystkich pomieszczeń
Jak ziarnka cukru rój owadzi sprząta.
Dlatego tutaj nie można zapomnieć
Spadania liści i walki aniołów
Aż do omdlenia, zanim nieprzytomne,
Po trochę mrówki wyniosły spod stołów.
* * *
Zgasły ołtarze, sypie się pozłota,
Stoja głupawi ostatni pasterze
A bose stopy w rozmiękłych wykrotach
Ciężko mlaskają pacierz za pacierzem.
Niebo zbyt ciemne a drzewa zbyt smutne,
Nie przyjmą modlitw pogańskich gałęzie
O resztki światła zdmuchnięte okrutnie
Z wodą kropionych świeczek na uwięzi.
Już słów nie trzeba i wiary nie trzeba,
Popatrz w głąb studni - nie zobaczysz głębi
Tylko okruchy razowego chleba
I świeże gówna spasionych gołębi.
* * *
nic nie jest teraz za proste
za proste
już rozkopano warstewki analiz
smutne zwierzęta uciekają z wiatrem
niesie on liście i wyschnięte ziarna
zetlałe pętle pomieszanych głosów
lecz to co żywe nie ma już pamięci
już rozkopano i się dokopano
do braku braku i do braku treści
do braku śmiechu i braku boleści
* * *
jest rzeka która omija kamienie
osnuwają twarz strzępy babiego lata
jest bliskość oddechu ziemi
wszyscy jesteśmy jednym
płynącym pod skórą strumykiem światła
błyszczącym oceanem
nie ma więc tak i nie
ciągle rośnie trawa
mrówki znajdują coraz nowe ścieżki
dotykają się dłonie
Jeżeli zechcesz
na słowa wszystkie i na te
co w myślach nie powstały jeszcze
na to co trwa i czego nie będzie
na bose stopy i jabłka po deszczu
z ust do ust podawane
pomimo upływu czasu
na ogień w piecu i na wiatr za oknem
jak gdyby niebo dla nas umierało
na pierwszą gwiazdę i błogosławioną ciszę
wyplataną przez trzaskające polana
i na modlitwę dziękczynną nazajutrz
za przebudzenie i za kres koszmaru
na twoje kroki wiernie niecierpliwe
na jak najdalej lecz nie - za daleko
przyjdzie czas jeżeli zechcesz
jeżeli bardzo zechcesz
* * *
nie znają nawet swych imion
i dalekich dźwięków spadania owoców
melodii kobziarza
bo jej chyba nikt tu nie zna
płaczu owiec skrzywdzonych
spędzaniem z pastwisk
wszystkich już pustych gorących zaklęć -
sa elestyczne jak żebra
gorące jak przywiązanie
wszyscy są smutni i sami
najbardziej jak tylko można
wszyscy znają przestrzeń swoich oddechów
i ich nieznośne ciepło
Zmieniające się twarze
nie mówię nic o kolorze twoich oczu
więc nie dowiesz się tego co już wiesz
na tyle dokładnie że o tym właśnie chcesz słyszeć
ciekawszy dla mnie jest kolor snów
które łudziły mnie przedwczesną śmiercią
i czymś czego nie mogłem sobie przypomnieć
zaś minuty po przebudzeniu
przepełnione myślami o miłości ojczyźnie
zmieniających się twarzach
znaczyly tyle co paciorki różańca -
zaklęcia chwil które w każdej z nich
mogą nic nie znaczyć
Noce gęstnieją
dawno ucichły burze nad planetą
noce gęstnieją - są ciepłe i bliskie
piekarze nowe wypiekają bochny
zagasł horyzont i martwieje przeciąg
jesień cierpliwie barwi liść za liściem
wciąż nową warstwą niewidocznej śmierci
śpi spór o język i o przedawnienia
i nie wypłynie z glinianego potu
nic ponad ciepłe i rumiane życie
tylko się cisza coraz szybciej kręci
dobrze wymyte nogi i sumienia
juz nie zostaje ślad po żadnym kroku
cicho kołują smoki na orbicie
Ojców
Dawno temu przeszedłem tutaj wszystkie ścieżki
a teraz wiem że nie o nich pisali poeci
bo wiele się zmieniło dolina i style
w których dziś trudno znaleźć dawne zachwycenia
płyną obłoki najbardziej chyba podobne
lecz one zmieniły się w największym stopniu
także wody potoku i drzewa lecz chyba
tylko ja znałem ich poprzedni kształt
i znowu jestem tutaj jak najbardziej sam
kwitną osty nad zboczem unoszą się trznadle
stara jabłoń ściśnięta w siateczkach pajęczyn
coraz szybciej przytula konary do ziemi
* * *
wypuszczony z ogrodu
nie widziałem jak odlatują dzikie gęsi
a późne słońce powoli przeczesuje liście
i napełnia kielichy kwiatów
ich gęsty zapach przynoszą pszczoły
jako odpowiedź na proste pytania
ulotny i prawdziwy
niesprawdzalny
ziemia rodzi nowe złoża
wiosny zmieniaja się jak ptaki
cicho grają podniebne wieczory
mrówki wznoszą iglaste budowle
wiatry wieją przynoszą na ręce
rozsypane kłosy pszenicy
pęcznieja ziarna
wznoszą się ku niebu
razem spoglądamy w slońce
* * *
kobieta prosi mężczyznę:
niech zetkną się nasze dłonie
niech zetkną się nasze słowa
niech nasze serca razem
tłoczą krew w jeden obieg
niech ognie naszych oczu
płoną naszym pożarem
a nasze ciała staną się
jednym węzłem światła
stoimy obok siebie
ogrzeje nas nagość
spójrz na wysmukłe maszty moich nóg
na lękliwe żagle piersi
które zaniosą nas do otwartych wrót
sadu kwitnącej jabłoni
przytul się do mojego puszystego łona
ciepłego ciepłem nagrzanej ziemi
jasnego blaskiem przyjaznego miesiąca
wilgotnego i ssącego twoje pieszczoty
które napełnią je sytością leniwej rzeki
sunącej przez brzęczącą łąkę
mężczyzna prosi kobietę:
przytul się niech razem będzie nam zimno
niech zrośniemy się
niech wydamy z siebie radość
i niech jedne usta czuć będą
smak cierpkich owoców
napełnij mnie swoim oddechem
chcę poznać smak twojej śliny
chce oddychać ciężarem twoich krągłych piersi
przytul do swych warg najprawdziwszy kwiat paproci
spełni każde twoje życzenie
pij jego sok i przemyj nim oczy
zobaczysz od nowa każdy znak kodu
każdą kroplę deszczu
mówią razem:
jesteśmy więc jednym
jesteśmy więc ciszą i krzykiem
poświatą i mrokiem wiarą i nadzieją
jesteśmy owocem i ziarnem
powietrzem i ogniem ruchem i trwaniem
jesteśmy srebrną rybą żującą wodę życia
ptakiem dziurawiącym siatkę nieba
prośbą o jak najdłuższą chwilę uwagi
wiatrem niosącym zwycięski zapach potu
zieloną łąką nietrwałą wiecznością
Arką Przymierza między bielą a czernią
Bóg jest miłością
Zlały się dni
białe liście opadły z drzew
deszcze zmyły ostatnie wyznania
wsiąka w glinę błękitny atrament
kolczaste krzaki malin oddały
słodkie brzemię lata
omaszałe owoce znoszą kobiety w dolinę
siny aksamit jagód ubrał twoje ręce
w ciepły smak nowej wiary
deszcz pieści nagie ciała
zlały się dni noce trwa szalona jedność
pod stopami pulsuje głód ziemi
i powoli splata się wiklina
później znów otworzą się pąki na jabłoniach
* * *
czekamy nadal naznaczeni na czołach
piętnem które potwierdza konieczność wyboru
rozstajnych nurtów macierzystej rzeki
zielonych brzegów i mocnej wikliny
z jej witek pleciemy kosze
płyną przed siebie pełne mgły
gubiąc po drodze kalekie widziadła
będą przed nami i potwierdzą wybór
właściwych wspólnot zwanych ojczyznami
strachu i bólu
i ciemnych otchłani
które pochłoną wszystkie wodospady
tam płyną czółna i tam się spotkamy
Dęby, topole
dęby buki topole wszystkie inne drzewa
umierają jak skrzypce
jak chmury
wydają z siebie każdą z możliwości
są ciche jak minione lata
proste
z drewnianą sumiennością porastają w słoje
lecz nie potrafią tańczyć
nieruchome
czasem wiatr szepcze nimi niewyraźne słowa
lecz nikt ich nie zrozumie
bo wiatry i drzewa
nie znają kłamstwa ani namiętności
Na północ od piekła
zbyt mało zostało powiedziane
nie ma więcej słów jest tylko
dotyk zimny dotyk
gasną światła
matowieje skóra
jest szósta
piąty dzień kwietnia
przyjaciół przyjmuje Pankracy
kury znoszą
coraz mniejsze jajka
udała się kolejna konferencja i każde z nas
wie jak jest
na północ od piekła
słowa nie znaczą
często
skóra lśni jak włosy
błyszczą oczy
* * *
patrzymy w otwarte oczy
rzęsistego nieba
w ciepłe warianty zachodu
w ciemne oczodoły plastikowych szkieletów
w słowa muzyki
zobaczyłeś
widzisz ilekroć chcesz
schyłek lata początek jesieni
przebudzenie wiosenne pierwszy śnieg
czujesz ciepły dotyk asfaltu
jak jedyną miłość
wdychasz zapach ziemi zaoranej deszczem
widzisz zmarszczki na jeziorze
tak marszczy się twoja twarz
jeszcze nie tak dawno
kwitły płomienie
ziemia przyjmuje ślady stóp
i mokry popiół
Smutne wiersze
Sam nie wiem czemu takie
smutne piszę wiersze
znów rozbiłem kryształową kulę
każde ostrze połyskuje tęczą
wzlatuje w niebo ptak
a święty Franciszek wznosi modlitwy
o pomyślne loty
w modzie jest muzyka i zgrabne nogi
na łące dzieci bawią się w dom
kobiety chętnie czytają kolorowe pisma
mężczyźni chętnie bawią się w mężczyzn
pieni się piwo wojują żółwie
pożyteczne biedronki zjadają mszyce
* * *
starzeję się z każdym słowem
poznaję barwy ciszy -
kwiaty
więdną
zrzucają płatki
przepełniają się zielniki
coraz mniej mamy światła
wykuwamy w granicie
wersety modlitw
są zimne jak słowa
i obłudne jak wiosna -
prośby o słodki smak owoców
i biel zanurzanych w nich zębów
Bursztyn
Annom: McCaffrey i Milewskiej
smok ma bursztynowe oczy
umierają powoli
jak legenda
nie widziałem ich nigdy
moje myśli są zimne
tylko nocą śnię o lataniu
nie widzę wtedy słońca
zbyt duże zbyt jasne
opala ciała i dusze
krzyczą dzieci
budują zamki na brzegu
by zapełnić któryś z nich
brakiem siebie i żółtymi liśćmi
Peneme
nie znałem jeszcze przyczyny stworzenia
ale sądziłem że jest nią szukanie
właściwej drogi aż po nieśmiertelność
a więc szukałem źródła każdej rzeki
wszakże nie wiedząc że dla mnie jest jedna
z której mam pić i której mam bronić
aż i mnie objął mroczny cień nadziei
o zapomnianym imieniu Peneme
i zrozumiałem że źródło jest we mnie
a bije z niego łaska wątpienia
Liść, szept
wilgotny świt
otrząsają się gwiazdy
białe obłoki
za mną co będzie jutro
pusta noc świst wiatru
stłuczone szyby
nic co umiałbym nazwać
deszcz liść szept
rdza

=================================================================
|