WIERSZE PRZYDROŻNE
Kartki, Białystok 2002
w tomiku wkorzystano fotografie Wiktora Wołkowa
projekt okładki Marcin Dominów
Tomik Artura Jana Szczęsnego „Wiersze przydrożne" w mistrzowski sposób nawiązuje do tradycji literackiej, zachowując jednocześnie indywidualne cechy
stylu tego poety. Eksperymenty artystyczne nie przesłaniają prostoty jezyka
a rytm i rym dyskretnie wspomagają kunsztowność frazy poetyckiej.
Na „Wiersze przydrożne" składają się zarówno intymne wyznania, mające
również walor uogólniającej refleksji, jak i stylizacje, które pozwalają na
pełniejszy odbiór artystycznego credo poety. Szczęsny proponuje nam subtelny
i wnikliwy ogląd świata poprzez skomplikowaną materię wiersza.

Recenzja Wojciecha Giedrysa:
Wstęp autorski, który ostatecznie nie ukazał się w książce
Długo wahałem się, Kochany Czytelniku, oddając do druku ten tomik. Jest on
po prostu nieprzyzwoicie różnorodny. Pozwoliłem sobie na grę z różnymi konwencjami - starałem się odkurzyć wdzięk sentymentalnych wyznań lirycznych, nokturnowego nieco patosu, jak i „ugryźć" ironią, taką bardziej ciepłą
i bardziej brutalną. Tytuł zdradza ideę zbiorku, skupia on wiersze „przygarnięte" przeze mnie w czasie licznych lirycznych wędrówek z gitarą, manierką starą
i wiarą, że moc poetyckiego wyznania pokona góry możliwych uprzedzeń.
Prezentowane tu wiersze łączy z pewnością jedno: są moje i każdy z nich, czy to w publicystyczny, czy to w mistyczny sposób zmaga się ze szklaną górą niezrozumienia, nietolerancji, nienawiści, tudzież pozerstwa i zwykłej, aż za bardzo ludzkiej, głupoty.
Z pokorą oddaję ten tomik pod osąd, tusząc iż każdy znajdzie w nim dla siebie to, czego akurat najbardziej potrzebuje.
Fiat verbum
w chwili wstąpienia do krainy wiersza
ważne są pierwsze słowa zaklęcia -
nimi otwierasz formy
sączy się poświata
która w kształt się zestala
zaczyna pulsować
i rodzi nowe blade ciałka
ścieżek
w każdą zapuszczasz płynną niecierpliwość
zanim zakrzepnie
ustroi się w barwy
i będzie jak galeria rzeźby
jak ogród botaniczny
kolorowa i niema
pomięta jak na kacu sierżant
jak choinka święta
Syzyf II
kiedy wreszcie ustanie
co tworzyło moc
do granic ognia
co płonie nawet bez powietrza
oddam ci wszystkie ściany
prócz zwęglonych cieni
one są stąd
więc zostaną tutaj
nie wierząc nawet nie prosząc o wiarę
o drugą stronę czystego płomienia
omijam popiół drzew co już musiały
oddać do tkanek wszystko co niebiałe
jak chciała wiara ziaren
i siła korzeni
o czas także nie proszę
nieśmiertelna pani
lecz jedynie o krótką chwilę
uwagi
Notatki z archipelagu
między waszymi ścianami istnieje przestrzeń
do której nie dopływają nawet butelki
rozbitków z zewnątrz
między waszymi zębami jest przestrzeń
którą wypełnia pustka
i ruchliwe cielsko języka
między węzłami waszych żył
jest przestrzeń w której można
najłatwiej wyczuć puls bólu
*
za każdym razem obejmuję cię od nowa
samotna palmo
na wyspie której nie ma
między tymi ścianami
założyłem swój dom
zamurowałem drzwi
kiedy ściany runą
dawno już zabierze mnie
szkarłatny okręt jasnej nocy
popłyniemy przez omszałe tonie
słów i snów
Królestwo pustoszeje
upadek oznaczają podkowy najeźdźców
gubione po ogrodach nim zmęczone konie
wyskubią resztki trwania i zliżą sok życia
co gdzieś kałużą krwawą poi ziemię
dając nadzieję tym, którzy odeszli
że kiedyś znowu zakiełkuje ziarno
(nie każdy wyrzekł słowa pożegnania
bo śmierć swą ujrzeć nie każdy potrafi)
ci co przybyli nie mylą się nigdy
palą ogniska w nich perskie dywany
obrazy z komnat i inne rupiecie
patrzą bez lęku - przysięgali wiatrom
moc ich podwoić i zanieść ten powiew
gdzie tylko stopa odnajdzie oparcie
(ciągle są w drodze aż wracają w miejsce
skąd wyruszyli nie ustając w marszu)
duchem wolności dzikiej owładnięci
sami zrobili z siebie niewolników
i muszą iść do przodu zresztą lubią
śmierć tych pokornych a zawsze przegranych
i niepokornych którzy zginą pierwsi
nim pójdą dalej czas napoić konie
(król zaś przeżyje śmierć swojego świata
to nie jest litość lecz tylko pogarda)
*
popioły dawno popalonych kronik
nic nie powiedzą o prawidłach świata
choć słowa chyba trwalsze od królestwa
smutni rycerze chcą walczyć do końca
więc odjeżdżają w poświęcanych zbrojach
już trochę śmieszni choć jeszcze
nie zapomniani
Bezludność
wieczorem woda z piwnic wypłynęła na schody
ktoś z lornetką na piersiach krzyczy z dachu
że może nie wszystko stracone
barczysty mężczyzna mozolnie wciska się przez wąski właz
uczepiony wierzgającej nogi w wojskowych spodniach
niepewnie sapie że dla wszystkich starczy miejsca
na dole matka przyciska do piersi dziecko
które zdziwione pyta dlaczego
jej nogi kończą się na kolanach
szczupły młodzieniec drżącymi rękoma
wpycha wyjącego psa za drzwi mieszkania
i dokładnie zamyka wszystkie zamki
potem ociera spocone czoło
i dostrzega że pękaty plecak powoli przemaka
a zapomniał - niestety - wyłożyć go ceratą
spod drzwi sączy się biały dym
gęstnieje i zaciera granicę między powietrzem a wodą
wiatr rozdziera się o resztki szyb
w każdym kącie podkreśla bezludność
słychać w oddali bicie dzwonów
z wolna pochłania całą dostępną przestrzeń
i tężeje świat w skupionym spojrzeniu
Pana Zastępów
Długa droga
bardzo długa jest droga i szara
składająca się z samych wybojów
nie wiadomo też dokąd prowadzi
bo nikt nie szedł tam i z powrotem
w jedną stronę podąża wędrowiec
wokół pusto więc nie wie czy jest
kurz pomieszał się z niebem a ziemia
obok drogi zaległa bezwładnie
on koszulę rozerwał i biegnie
po płomieniach stąpając jak fakir
ona ostrą trawą szeleści
piaskiem drogi kaleczy mu stopy
on coś woła krzyczy ale chyba
nic ważnego nie było w tym roku
Poza krainą baśni
nie jest szczęśliwym krokiem
poza krainę baśni
miłość
nie było takiej książki
było ciepło
wręcz parno od rozgrzanej ulicy
bił gwar
drzewa w parku chłonęły
lepką wilgoć z głębi
ziemi
mówiłaś - mówiliśmy
potem pracowaliśmy na te krótkie
chwile oddechu
który splatał letnie powietrze
w wymuskany warkocz
popołudnia
a potem były kawały
i zmysłowe plotki
o czystych związkach
czystych rękach
i my - razem
byliśmy czyści
nie przeszkadzała brudna muzyka
nie bardziej
niż brudne szklanki
miłość - mówiliśmy
miód metal mięso
miały moc i miękką
możliwość
Presque vu
na imię miał Krzysztof
miał też samochód (pięcioletnie audi)
dom żonę syna dwa hektary ziemi
we wtorek miał ochotę na piwo
syn (też Krzysztof) może dobry był tato
mało go bił i mamę
tylko jak wypił
szkoda go
i wozu
Krzyś przewraca zabawki
mam batmana - mówi
a dzielny nietoperz
patrzy przed siebie z okładki komiksu
Krzyś bierze do ręki muszelkę
może w niej szumi
przytula do ucha
ma pięć lat
szufladę rupieci
mamę cerowane ubranka
i to roztargnienie
które pozwala
z kulki plasteliny
ulepić ptaka który
za chwilę odleci
Alicja N. młoda wdowa
z troską patrzy na dziecko
Święty Krzysztof patron kierowców
niósł kiedyś Chrystusa przez rzekę
a kto nosił będzie Krzysia?
i widzę Go jak na białej plaży
podnosi muszle
jedną z nich z namysłem
zbliża do ucha
i wyrzuca w morze
Przecież
pewnym Paniom
panią przecież poezja wzrusza
łzy diamenty zachody słońca
omdlenia cierpienia -
każdy przecież na swój sposób
jest poetą
pani przecież ciągle jest wsłuchana
w alabastrowe muśnięcia wiatru
i czerstwy dotyk dłoni dojrzałych
uginających się pod brzemieniem
pracy
pani przecież podzieliła siebie
między siebie
i siebie która
nie jest już pani częścią
przecież podzieliła pani świat
na świat
i nie świat który
też jest światem
i zapomniała pani wszystkiego
o czym pamiętać nie warto
bo przecież panią poezja wzrusza
bo przecież pani jest wsłuchana w siebie
uważnie
i nawet pani może nazwać styl
w którym piszę - wirydyzm
bo przecież bardzo lubię
czemu nie raz dałem wyraz
kolor zielony
Poeci
życie idzie do przodu
tyłem
każdy krok to odkrywanie
napełnianie plecaka
coraz cięższym szmelcem
P. Word nieraz chciał się odwrócić
a jednak zawsze nie w porę
dostrzegał że czynsz gaz prąd
że nie ma czasu
że życie - jakby nie było -
jednak idzie
a młodzi poeci?
są jeszcze młodzi
oni z uporem patrzą na boki
z etykietką podwórkowych wieszczów
wyszarpują ze strun gitar produkcji krajowej
wątrobę Prometeusza
który dał ogień ich ojcom
a ci
nie mieli już wyjścia
Deja vu
mówił dużo o miłości
tej co spala i stwarza
lecz częściej słyszeliśmy zgrzyt
ostrza ironii
o szkliste dno aforyzmu
kobiety - powiedział kiedyś P. Word
które wiedzą czego chcą
nie chcą czego nie wiedzą
a miłość - mówił nabijając fajkę -
jest jak koszmar senny
fascynuje po przebudzeniu
co robić?
tak to już jest
musimy powtarzać te same
gesty i kroki
zanim nauczymy się
tańczyć
* * *
pić wciąż pijemy i nie przestajemy
może się zmieni a może nie zmieni
sami nie wiemy czy jeszcze coś wiemy
pijmy więc deszcze i prośmy o jeszcze
bo niebo dało jednak bardzo mało
blasku i huku więcej niż padało
zatańczmy teraz i niech gra muzyka
i niech nikt żywy życia nie unika
bo nie istnieje co się nie nagrało
masz ciepłe usta a gorące dla mnie
masz chłodne uda więc może się uda
nagrać to wszystko doprawdy starannie
* * *
dużo czytałem ale zapomniałem
i nie pamiętam jak się tu dostałem
czy urodziłem się czy jakoś stałem
od zapomnienia wciąż się rozprzestrzenia
ogień którego nie wchłonęła ziemia
już tylko popiół a potem go nie ma
ty jesteś obok więc i ja tu jestem
razem stworzymy jednym dobrym gestem
zarzewie ognia nie kryte azbestem
byle nie patrzeć wzdłuż czarnej kolumny
niebo przesłoni i zabraknie dłoni
a tego boi się człowiek rozumny
* * *
może i odpłynęło, odeszło a przecież
ciągle jesteśmy tutaj - szkielety na wietrze
wskazują jak żarłoczne może być powietrze
w tym scenariuszu sami zbyt dobrze nie wiemy
że bywamy okrutni bardziej niż film niemy
który krzyk najgłośniejszy w układ liter zmieni
ciągle jesteśmy tutaj a wierne mikroby
- pewnie te same książki znają i sposoby
by nas uwolnić od próżnej żałoby -
świat przetwarzają czas już nie istnieje
a w tym który istnieje to samo się dzieje -
trzymamy się za ręce każde z nas się śmieje
* * *
trzymam cię za rękę
trzymasz mnie za rękę
słońce przegląda się w naszych twarzach
podchodzimy do siebie
owady zapylają kwiaty
dojrzewają w naszych oczach
jakby świat nie był zbyt pełny
i zabrakło mu uderzeń w przestrzeń
ciężko walczą serca z naporem krwi
miękkie są nasze ciała
miękki śmiech i łzy
miękkie spadanie gwiazdy czyjeś narodziny
gnijące jabłka wśród wysokiej trawy
* * *
Gorzkie powroty tam, skąd wyjście jedno,
W granice skóry, za czaszki sklepienie -
Z czterech ścian życia mami każdą cegłą
Kuszący pejzaż i łudzi się jeniec.
Patrząc przed siebie iść można bez końca
Bo wzroku ziemi kulistość nie złamie,
Nic nie odbierze kępa gorejąca -
Zgaśnie, gdy tylko w przód wyciągniesz ramię.
Próby ucieczek nie zmylą pogoni,
Gorzkie powroty tam, skąd wyjście jedno.
Nieustający czas zaciera dłonie,
Kuszący pejzaż mami każdą cegłą.
* * *
- Nie wolno uciec, to jest nie w porządku
wobec nas wszystkich i tego, co wieczne...
(trzeba powracać i grać od początku
znaną melodię o wiecznej ucieczce?)
- Nie trzeba wiedzieć, trzeba tylko wierzyć
w to, co dokoła i w to, co daleko...
(nie muszę kochać, jeśli umiem zmierzyć,
odważyć ból ciążącą powieką?)
- Nie wolno uciec, nie trzeba tak mocno
zaciskać dłoni, potem boli głowa...
Leżę wpatrzony w powiek barwę nocną -
Kropla po kropli kradną mnie od nowa.
* * *
ścięła jesień owdowiałe pola
taflą szronu a rzeka zmęczona
u stóp wierzby chłodną toń rozkłada
senny grudzień przysiadł na zagonach
stań przy drodze popatrz na rozstaje
szaromleczna otchłań się rozszerza
nad nią chaty posiwiała strzecha
jak wydęty żagiel toń przemierza
krzyż rozstajny wyciąga ramiona
nad pełznącym mrokiem w bladej szacie
pokazuje jednym na moczary
drugim drogę wskazuje ku chacie
pochylony zmyty brudnym deszczem
nad nim kruk spóźniony krąg zatoczył
lepiej zawróć nim grudniowa noc
tam pod krzyżem spojrzy w twoje oczy
i powiedzie do studni za chatą
gdzie mrok gęsty na wodzie się skulił
wleje ciemny kryształ do twych ust
potem dotknie obejmie otuli
Sentymentalna śpiewka ludowa
Dałem ci serce z drewna wycięte,
Dałem ci serce z piersi wyjęte.
W jednym - zakrzepłe drzewa żywice,
Drugie krew tłoczy w żywe tętnice.
Ty swoje serce innemu dałaś,
Daru na powrót nie otrzymałaś.
I, głupia, płaczesz - nie wiem dlaczego,
Wciąż masz dwa serca, a ja żadnego...
Rzeka wieczorem
wieczorem pójdziemy nad rzekę
żującą ciemność w trzewiach
wieczorem rzeka dojrzewa
klekocze kleszczami raków
wieczorem rzeka usypia
jałowca pachną krzaki
wieczorem pójdziemy nad rzekę
cicho pachnącą rybami
woda nie pęka o kamień
wieczorem kamień opływa
wieczorem rzeka usypia
czar drzemie w jałowca pływach
*
i wstaje noc powoli
wstaje w sukni puszystej
bladym uściskiem brzozy
zmierzchu blaskiem falistym
z księżycem w aureoli
i śmiały się twoje usta
gdy krył nas szałwi gąszcz
szeptała noc wieczór lipcowy
szeptała na mchu złotym
na srebrnym atłasowym
ciszej wciąż
i rosły na tobie liście
srebrzyste w blasku falistym
Pieśń o dolinie
nie rozrzucaj ziarna nigdy nie wyrośnie
las birnam - mury skruszały od słońca
pająki tkają sieć z lepkiego błękitu
między głosem a echem
między dłońmi które chcesz zatrzymać
a których tak naprawdę nie ma
między nagimi skałami
suchmi ustami
z bursztynowej pełni jedynej mądrości
wyrośnie drzewo - ty smaku owoców
nie poznasz już
krople mgły okryły twoje oczy
*
chwalcie cieniste sady brzemienne
pieśnią pszczół i milczeniem traw
pierwsze i nieznane słowa łąki
zaklęcia pluszczących ruczajów
chwalcie przewiewny woal lasów
dotykiem kory i zapachem żywicy
nieodgadnione modlitwy skał
sennie wznoszone do drugiego brzegu
*
ty rozsiewaj ziarno Dolino Dolino
życia którego nie poznali jeszcze
bohaterowie współczesnych powieści
unoszą lustra i stają nad wodą
wchodzą patrząc na siebie
wychodzą
Barkarola
o chłonne okno śpiew mandolin
fiołkową nocą uderzył
różowe palce
po stokroć każdy gra rolę
i pocałunki zdyszane -
tonę w walce
nad ranem
jak lancet
znajduję rozkosz
w miękkiej topieli brzucha
słucham
nie patrzę
a potem w takt tysiąca wioseł
inaczej
cichnie melodia noc przygasa
rodzą się słowa
potem
zroszone czoło zaprasza
chłód i refren
gramy z powrotem
od nowa
Ranek
ranek gdaczący chórem kur
unosi się nad lasem
perlistą mgiełką patrzy
na żniwiarzy - fryzjerów pól
ostrzących brzytwy
z zapachem chleba
na świeżych wargach
ach te podgórskie poranki
na zboczach Turbacza
gdzie trawa pełna rosy
i samotna kapliczka
na rozstajach ścieżek -
wybierają modlitwę
jak różaniec z kwiatów
jak piosenkę słoneczną
utkaną z błękitnych nut
chabrów i nieba
Kraków
cokolwiek bym napisał
to byłoby mało
a w końcu tyle przecież napisano
o narodzinach śmierci i o trwaniu
(i o odejściu sennego koszmaru)
Pan-flet
od dachów budujemy domy od dachów-
ki diabeł przyozdabia w myśl powietrze
od skalpów poznajemy dusze
od nut melodie
i wara od tego budowniczym pejzaży
uzbrojonym w skrzydła porannym
nietoperzom i bogom
którzy nurt wisły brudzą
kijem i siarką
ich kły lśniące
jak śnieg który prosto z rynny
wylewa się w pijany dół
kanału
ich słynne kły
jak rozpacz
rozpatrz
Lektury
przede mną był zagajewski
ale on o tym nie wie i myśli
że pisze dobre sobie wiersze
kumple się śmieją i mówią
że post
modernista
to on nie jest
bronię go bo lepszy
niż broniewski a i to
nie wiadomo
bo bro-
niewski w końcu
umarł
a polska jak była tak będzie
zapewne
czytaliśmy w parku wiersze
a chmury jak kartki
pokazywały coraz nowe
strony
Wędrówki ludów
nie zaczynają się i nie kończą
barwy wojny
przed-pokoje
księgi natchnień i pragnień
mają czyste strony -
a jednak mury rosną i mają
większą wartość zabytkową
z murami i my rośniemy
czy to jest hasło
czy spray czy farba
czy nawóz
to mury rdzawe mury
dają nam ujrzeć prawdę o
sadzeniu drzew
i odchodzimy
na słowo na wiatr na śmierć
na wzrost na małość na miłość
na brak
na całość
na drzewo
święte konieczne
na każde zaklęcie przydrożne
na słowo-mur
nim go zbudujemy
musimy zniszczyć język
z którego jesteśmy
Z Herberta
u nas w raju prelegent podkreśla
że słusznie jesteśmy tutaj
my z galilei bo innym szansa
też była dana ale oni
patrzyli tylko na morze
które oddala się i przybliża
tak więc zostało a jeśli nam szkoda
głupio myślimy nosimy próżne
nadzieje niektórzy nadymają je
jak żagle
spotykamy się czasem by wspominać
kobiety alkohol ciemność
lecz przecież wiemy że raj jest
tylko dla tych z czystej
spermy
Kraina drapieżności
nie zabiłem jeszcze choć zabijałem
zwłaszcza kobiety siebie raniąc
więc śmieją się ze mnie słusznie
bo jak tu można żyć bez
dowodu
i nie o śmierć nie o miłość
chodzi o czyny nie
pytam i ja abonentów życia
stonóg (które to stworzenia
niesłusznie uchodzą za tak
wielonogie)
co innego sztuka w niej każdy
ma cierpliwość oglądać brudną krew
i gnoju zapach wdychać
po sto razy na szczęście
nie każdy przenosi wojnę
na papier
bo papier
jeszcze biały papier
jest drogi
Mokra wolna okrutna
Rzeka zamienia niebo w płacz
A chmury jak stary wiersz
ciągle nowe
gdy patrzysz w karty mijających książek
nerwowo szukasz papierosów
i słyszysz - to los - tak musi być
i patrzysz w niebo
i czekasz
uwierzyłeś już że twoją skórę
osuszy ten wiatr
którego źródło bije
z lazurowych oczu
chcesz wierzyć - tamta burza
dała ci lęk
ona dała ci wiecznie mokrą twarz
dała ci siebie i swój brak
ona zawsze była - mokra wolna okrutna
a ty wciąż piłeś deszcz
zmienny nurt
wody ziemi powietrza
i ognia
Fotel na biegunach
przerażające bywa zwykle miasto
strome urwiska sklonowanych ulic
drapieżne stada sklonowanych aut
wytarte twarze sklonowanych ludzi
których prawdziwie łączy
nic alkohol ból
a także wspólny kierat narodowy
dom praca działka rodzinne zakupy
wizyty fryzjer chipsy i obrzędy
uduchowione jak smak ciasta
kopiec kreta
lecz oprócz tego jest gorący czajnik
krnąbrny krzak pigwy stokrotka i szałwia
wiosenne miasto
lato jesień zima
stara gitara
fotel na biegunach
jest jeszcze miękki kłębek kota
radosny ogon psa
jesteś ty
Dzień pochyla się ku mnie
jeśli nawet dzień
za krótki by wspominać
dawne sny
w dzieciństwie oglądane
przeźrocza
drogi wyżłobione w lessowych wzgórzach
z rozpaczliwą godnością przekrzykującego południe
skowronka
gąszcz jeżyn sprawdzający
każdy szew ciała
smak jagód najbardziej tajemniczy
leśny półmrok
z tłumiącym dotyk mchem
pozwolił jednak dzień dotknąć
nad-misternej sieci firanki
zwodniczej toni szyby
poczuć zapach lakieru i płaczącej świecy
asfaltu papierosa rosnącego ciasta
gdy idę ulicą dzień pochyla się
ku mnie
powietrze którym oddycham
napełnia
Przy pracy
przy pracy (jeśli ją masz)
dobrze poczytać (jeśli możesz)
regulamin (jeśli masz dostęp)
bo może okazać się
że wszystkie wiersze
jakie napisałeś
w nie swoich przecież godzinach
nie są warte utraty
twoich przecież pieniędzy
dziś za wiersze mało kto płaci
wierszówkę
popatrz więc na meandry liter
ile w nich twojej twarzy
tej którą chciałbyś zachować
Jeśli jestem
jeśli jestem (a jestem)
to mogę ci tylko powiedzieć
czy to właśnie ze mną
rozmawiasz o sobie
czy mnie widzisz
i czy jesteś pewna mojego tylko
i że jesteś niepewna siebie
i że patrzysz na mnie niepewnie
jakbyś chciała dostrzec
swoje zmarszczki
A to recenzja, którą specjalnie dla KARTEK napisał Marcin Dominów
Z Herbertem „Przy pracy” - Szczęsnego rozmowy
Po dość długim okresie milczenia (ostatni tomik ukazał się w 1997 r.) możemy przeczytać czwarty zbiorek poezji Artura Jana Szczęsnego. Wydaje się, że ma on w sobie coś z przysłowiowego wina, bo również im starszy tym jest lepszy. Widocznie poezja ma też zwyczaj długo dojrzewać... w szufladach.
„Wiersze przydrożne” ujawniają zafascynowanie autora wsią, jej krajobrazem oraz specyficzną nastrojowością. Jednakże, jak na „przydrożne” przystało, nie ograniczają się jedynie do tej wąskiej tematyki. Umiejętnie balansując na granicy ironicznego dystansu ze statecznym namysłem, przypominają o najgłębiej zakorzenionych a zarazem najbardziej oczywistych prawdach. Dotykają problematyki człowieczeństwa oraz relacji jednostki z innymi. Służyć mogą rozważaniu prawdziwej istoty bycia poetą oraz sedna istnienia w zupełnie niepoetycznym na pierwszy rzut oka świecie. Wyrażają również troskę o wartość i sens słowa.
Na pierwszy rzut oka odnosi się wrażenie, że utwory w tomiku zostały dobrane w sposób przypadkowy. Tak jednak nie jest. Wiersze Artura Jana Szczęsnego są cyklem obrazów, które mogłyby pojawić się przed oczyma każdego człowieka podróżującego polskimi drogami. A to żniwiarze, a to rzeka wieczorem, jakieś ślady tego co było, co odeszło. Tu miasto, tam wieś, ówdzie niedokończona „Polaków nocna rozmowa”. Tym, co najcenniejsze w tej podróży jest jednak nie wieś i nie jej nastrojowość, lecz dialog. „Wiersze przydrożne” są bowiem poetycką rozmową z poezją Zbigniewa Herberta. Artur Jan Szczęsny wychodzi obronną ręką z tej rozmowy - z jednej strony nie popada w naśladowanie twórcy Pana Cogito, z drugiej zaś potrafi w interesujący sposób rozwijać myśli zawarte w twórczości autora „Raportu z oblężonego Miasta”.
„Wiersze przydrożne” spodobają się zapewne wszystkim, którzy cenią sobie wagę słowa, ale potrafią cieszyć się umiejętną nim grą. Całość autor okrasił stonowanym, acz ironicznym poczuciem humoru oraz nastrojowością, jakiej nie powstydziłby się żaden poeta.
(dom)

=================================================================
|